sobota, 14 września 2013

Wizyta u internisty i wcierka

Witajcie :) W środę rano udało mi się zapisać do internisty, którego poleciła mi moja mama. Wtedy jeszcze miałam zamiar iść do niego z prośbą o skierowanie na morfologię i żelazo, ale pech chciał, że do piątku zdążyłam się rozchorować. Na wizycie więc powiedziałam o swoich włosowych i immunologicznych problemach.
Już kiedy weszłam do gabinetu zostałam miło zaskoczona, ponieważ pan doktor był miły i przeprowadził szczegółowy wywiad. Ogólnie to chyba wolę chodzić do lekarzy niż lekarek. No i co dziwne, nie zignorował mojego problemu z włosiem. Dał mi skierowanie na szereg badań, na EKG też (nie wiem po co?). Co do mojego przeziębienia, to powiedział, że nie zapisze mi antybiotyków bo szkoda mnie jałowić. Dał mi jakieś witaminki, coś od kataru itp. Potem zapytał jakiego szamponu używam i kazał dalej myć nim włosy oraz dostałam receptę na wcierkę. Bardzo ją chwalił i zażartował, że jemu nie pomogło, ale może mi pomoże :D (był łysy). Morfologię mam zrobić za 2 tygodnie, kiedy już się podleczę.
Tymczasem przedstawiam Wam moją nową wcierkę. Chyba podobną miała wcześniej mastiff.
Mam ją wcierać 2 razy dziennie płatkiem kosmetycznym lub kawałkiem waty, ale rozważam przeniesienie kilku kropli pipetą do małego atomizerka, który zamówiłam na allegro i wcieranie tego palcami. Boję się, że większość dobrych składników zostanie na waciku, a nie na skórze głowy.

A oto skład:
  • Pilokarpina: rozszerza naczynia krwionośne, dzięki czemu cebulki włosów są lepiej ukrwione i odżywione, a co za tym idzie- są pobudzone do wzrostu
  • Tinctura Capsici: nalewka z papryki lub chilli, zawiera kapsaicynę, która wpływa na rozszerzenie naczyń krwionośnych
  • Tinctura Cinchonae: pobudza mikrokrążenie, więc działa podobnie jak powyższe składniki
  • Witamina B6: wzmacnia włosy, wspomaga leczenie łojotoku
  • Spir. Vini : czyli spirytus, jest rozpuszczalnikiem dla powyższych substancji, ułatwia im wniknięcie w naczynia krwionośne
Wcierka ma kolor miedziany, rudawy... Początkowo bałam się, że zafarbuje mi skórę głowy, jednak tego nie zrobiła.
Zdjęcie z fleszem. Aplikacja wcierki na wilgotne włosy- jak widać skóra pozostała biała.

A to baby hair po 6 tygodniach z Seboradin Niger:

Moje lustra w łazience pozwalają mi zrobić zdjęcie, gdzie widać włosy z tyłu:
Wybaczcie jakość, ale aparat się zbuntował :D Z tyłu włosy wyglądają na gęste, ale jak widać na pierwszym zdjęciu,  wcale takie nie są.





środa, 11 września 2013

Moje włosy kiedyś

Obiecałam, że wstawię zdjęcia swojej czupryny z wcześniejszego okresu i słowa dotrzymuję :)

Potwór z zamazaną buzią :D :D Zdjęcie robione w lipcu 2012. Kondycja włosów nie jest idealna. Ale nie wypadały i nie przyczepiło się do mnie ŁZS. To mój naturalny kolor.

Wybaczcie jakość, ale zdjęcie ucinane z większego. Chciałabym mieć znowu tak długie włosy. Gdybym je pielęgnowała, mogłyby być naprawdę ładne.

A tutaj październik 2012. Zdjęcie zrobione świeżo po wyjściu ze szpitala. Czyli już zaczęły wypadać, ale widać jeszcze ile baby hair wtedy miałam.

Styczeń 2013, wycięte ze zdjęcia klasowego. Pomimo nadmiernego wypadania przyrost nadal był znaczny. Jak widać włosy są długie, a regularnie je obcinałam. Wtedy już zaczęłam je olejować i myślę, że poprawa jest widoczna. Używałam wtedy olejku z orzechów macadamia. Moją anemię widać po kolorze skóry :D Wystarczy porównać ze zdjęciami powyżej.

Kwiecień 2013. Kiedy już włosy znacznie się przerzedziły zdecydowałam się na znaczne ich skrócenie. Na zdjęciu jestem trochę nachylona więc mogą się wydawać na dłuższe niż w rzeczywistości były. Jak dla mnie wyglądają jak wiszące fluki. Marzec i kwiecień to był czas największej rozpaczy.

Wrzesień 2013. Kolor może być przekłamany, ponieważ zdjęcie było robione w ciemnym miejscu. Baby hair niezbyt wiele, ale może nie ujawniają się tak bardzo jak kiedyś, ponieważ są lepiej dociążone olejami. Ich stan na długości się poprawił, jednak gęstość pozostawia wiele do życzenia.


Od wczoraj podjęłam wyzwanie o którym pisała Anwen i będę codziennie przez miesiąc olejować moje włosy, ponieważ ostatnio zaobserwowałam puszenie się końcówek. Oczywiście podzielę się z Wami moimi efektami ;)





poniedziałek, 9 września 2013

Węglowodany a Candida



Obiecałam Wam ostatnio, że podzielę się ciekawym artykułem, który znalazłam o candidzie. Tak jak już wspomniałam, osoby które interesują się tą tematyką nie będą nim zaskoczone i powiedzą, że Ameryki to ja nie odkryłam :D

Wiele osób chce wyeliminować swoje drożdżaki poprzez dietę. Wiadomo, że ci niezbyt mile widziani lokatorzy żywią się cukrami prostymi. Ponadto u 40-80% ludzi stanowią one naturalną florę bakteryjną jelit czyli żyją sobie spokojnie w naszym brzuszku i czasami nawet o tym nie wiemy. Większość osób traktuje drożdżaki jaki wrogów, a tymczasem okazuje się, że nawet takie bestie robią dla nas coś pożytecznego. Otóż rozkładają one nadmiar cukru w organizmie. Kiedy przyjmiemy zbyt wiele węglowodanów (szczególnie tych prostych), sama insulina może sobie nie poradzić. Wtedy na ratunek przychodzą drożdżaki swobodnie pływające we krwi i po prostu zbijają nadmiar cukrów, czym chronią nas przed „zacukrzeniem”. Kiedy poziom glukozy we krwi jest wysoki, rośnie też ilość grzybów Canida we krwi. Analogicznie jest ze spadkiem poziomu glukozy. Jest to zjawisko naturalne i nie powinno prowadzić do jakichś patologicznych stanów.
Jak wiadomo, cukry są również paliwem dla człowieka. Także nie da się całkowicie wyeliminować węglowodanów z naszej diety, tak aby zagłodzić drożdżaki. I tutaj pojawia się pytanie: skoro człowiek czerpie energię z cukrów, to w sytuacji, kiedy nie mamy ich nadmiaru, dlaczego candida też się nim żywi? (mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi). Otóż tutaj pojawia tłuszcz. Zapewne każdy słyszał o tym, że nie należy łączyć węglowodanów i tłuszczy. Lipidy powodują „zablokowanie” cukru w naszym organizmie, a dokładniej we krwi. To powoduje, że jest on niedostępny dla komórek naszego ciała i stanowi idealną pożywkę dla grzybów. Dlatego te radośnie się mnożą. Nawet, gdy zmniejszymy ilość zjadanych owoców i innych źródeł prostych węglowodanów, a poziom tłuszczu pozostanie wysoki, to tylko zaleczymy, a nie wyleczymy nasz problem. Pozwolę sobie też stwierdzić, że drożdżaków całkowicie nie wyeliminujemy poprzez dietę, ponieważ u większości osób żyją one naturalnie w jelitach i są w stanie przetrwać nawet w niedogodnych warunkach. Tutaj bardziej narażone na ich powrót są Panie, ponieważ candida może żywić się- uwaga, uwaga- estrogenem! Dlatego należy uważać z nisko węglowodanową dietą, ponieważ możemy doprowadzić swój organizm do wycieńczenia. Oczywiście unikanie śmieciowego jedzenia typu czekoladki i batoniki jest jak najbardziej wskazane, ale nie przesadzajmy z eliminacją owoców i zbóż, ponieważ dostarczają one jeszcze wielu innych cennych składników.

Wracając do sytuacji kiedy mamy podwyższony cukier we krwi- poziom Candida rośnie. Kiedy cukier spada- poziom Candida spada. Dlaczego więc przy niskim poziomie i tłuszczów, i cukrów kolonia grzybów znalazła sobie w naszym ciele dobre miejsce do bytowania? Normalnie nasz organizm jest w stanie poradzić sobie z tym grzybem. Inaczej dzieje się kiedy coś szwankuje, a nasza odporność jest osłabiona. Wtedy sprytny drożdżak znajduje sobie „furtkę” i zakłada kolonie. Najłatwiej jest mu się wydostać, kiedy mamy problem z jelitami. Najczęściej dzieje się tak przy terapii antybiotykami. Nasze „dobre” mikroorganizmy są sobie w stanie z nim poradzić. Jednak antybiotyk z znacznym stopniu wyjaławia naszą florę bakteryjną i Candida nie ma wroga. Dlatego tak ważne jest pamiętanie o lekach osłonowych czy spożywaniu jogurtów. Również stres i ogólne przemęczenie organizmu może osłabić nasze mechanizmy obronne. Jak już wspomniałam, dobrą pożywką dla drożdżaków jest też estrogen, dlatego warto zbadać jego poziom. Przy jego nadmiarze jesteśmy bardziej narażone na inwazję tego niemiłego gościa.

Dlatego zadbajmy o nasze jelita, ograniczmy tłuszcz i węglowodany spożywajmy z głową :D
A co wy myślicie o węglowodanach w diecie? Czekam na Wasze przemyślenia ;)

Jeżeli chcecie poczytać więcej to odsyłam tutajtutaj

niedziela, 8 września 2013

Moje włosy aktualnie

Wrzucam parę fotek swoich włosów. Umyte wczoraj wieczorem, wcześniej nałożyłam na nie jogurt naturalny z jajkiem od wolnej kurki. Miodu niestety zabrakło. 
Na zdjęcie załapał się też mój kapeć :D Kiedy tak zaczeszę włosy, prawie nie widać przerzedzenia.

A tu już trochę inny przedziałek i widać moje ubytki. 

Zdjęcia robione rano i bez flesza. 
Następnym razem wrzucę wcześniejsze fotki, kiedy miałam więcej włosów i zanim je ścięłam. 

Ostatnio moja skóra się buntuje i zaczyna coraz bardziej swędzieć.  Już myślałam, ze chociaż trochę udało mi się nad tym zapanować, a tu psikus. Ale to chyba moja wina. Ostatnio sobie pofolgowałam i zjadałam za dużo cukrów. Od dzisiaj koniec! Tak, tak- nie od jutra. Od dzisiaj. 
Ostatnio przeczytałam fajny artykuł o candidzie. W następnym poście się z Wami nim podzielę, chociaż pewnie niektóre z Was już na niego natrafiły.
Jak już się przeprowadzę do Warszawy i dostanę legitymację studencką, to polecę do biblioteki i może tam znajdę coś ciekawego o drożdżakach. Mam nadzieję, że znajdę na to czas :D
A teraz planuję wizytę u ginekologa i internisty. Od maja mam strasznie nieregularne okresy. Ciekawe co z tego wyniknie... Znając podejście lekarzy do problemów pacjentów, to pewnie znowu zostanę odprawiona z kwitkiem i każdy mi powie, że to przez stres...



piątek, 6 września 2013

Moja historia ŁZS

Zdecydowałam się na pisanie bloga. Pewnie tak dla samej siebie. Nie od wczoraj internet opanowało włosomaniactwo, jednak moje jest trochę inne. Nie robię wszystkiego, żeby je zapuścić- ale żeby odrosły. Tak jak niektóre z Was zmagam się z ŁZS.


Kiedy zaczęła się moja przygoda z ŁZS?

Nigdy nie miałam specjalnie gęstych włosów. Jako małe dziecko miałam jasne, cienkie "mechuty", raczej krótkie.  Potem pamiętam jak w gimnazjum mocno je obcięłam i pocieniowałam. Wtedy ściemniały i zrobiły się gęściejsze. Wszystkie moje ciocie zaczęły mówić, że mam ładne włosy, że tak ładnie się układają itp. itd. i tak sobie rosły. Pocieniowane mi się znudziły i zaczęłam je zapuszczać, ale regularnie je podcinałam. W końcu wyhodowałam sobie dłuższe włosy. Od tamtego czasu pamiętam, że dość szybko rosły. Nawet każdy mi to mówił. Moja pielęgnacja nie była jakaś specjalna. Używałam normalnych szamponów i odżywek. O SLS-ach, parabenach, silikonach nawet nie miałam pojęcia. Ale z moich włosów byłam zadowolona. Myłam je co 3 dzień. Wiem, że tak było do 1 klasy liceum. Potem zaczęłam je myć co dwa dni, bo trzeciego dnia już źle się z nimi czułam. 

Pamiętam, jak pewnego dnia zaczęła mnie swędzieć głowa i to już drugiego dnia po myciu. Odruchowo zaczęłam się drapać i wyczułam białe kulki pod palcami. Zdrapywałam je. Nie mam stosunkowo długich paznokci, ale do krótkich one nie należą, więc moja głowa zapewne przeżywała koszmar. Od wtedy cały czas drapałam się po głowie, tak jakbym starała się pozbyć tych białych kulek. Było to chyba w 2 klasie. Włosy wypadały mi umiarkowanie aż do pewnego momentu.  

Był to wrzesień 2012 roku. W pewną sobotę wybrałam się na zakupy i zahaczyłam o drogerię Natura. Akurat były jakieś duże promocje, na które jestem bardzo podatna. Wiem, że jakoś sporo przecenione były te mocno reklamowane, zmywalne kremy koloryzujące Castnig Creme Gloss  z Loreal. Pomyślałam- nigdy nie farbowałam włosów, więc może warto byłoby spróbować i wybrałam pudełeczko z napisem  "Bursztyn", ponieważ bardzo podobały mi się rudowłose dziewczyny. Wróciłam do domu i zaaplikowałam tę farbę. Trochę się bałam, że włosy wyjdą za bardzo rude, więc farbę trzymałam na włosach trochę krócej. Podczas zmywania włosy ciągnęły się i ciągnęły, Myślałam, że wyjdą mi wszystkie. Bałam się je potem czesać.  Kolor, jaki otrzymałam też nie był powalający, chociaż większość ludzi mówiła mi, że mi pasuje. Nie był on bursztynem, a raczej miedzianym kasztanem. Włosy ściemniały i miały tylko rudawe refleksy. Mój naturalny kolor to ciemny blond. 
Niedługo potem miałam dość nieciekawy wypadek na rowerze, który przyczynił się do tygodniowego pobytu na oddziale ginekologii i utracie sporej ilości krwi. Pamiętam jak na szpitalnej poduszce zostawały mi kłaczki włosów. Myślałam, ze wyłysieję. Byłam totalnie zdesperowana, ale mama pocieszała mnie, że to z powodu utraty krwi. Jakby tego było mało miesiąc wcześniej sama udałam się do stacji krwiodawstwa i ubyło mnie o 450 ml. Więc organizm musiał przeżyć lekki szok. 
Kiedy wychodziłam ze szpitala postanowiłam się zważyć- 53,8 kg. Dawno tyle nie ważyłam. Zawsze moja waga oscylowała w granicach 55,5 a w najgorszych momentach 57, więc nic dziwnego, że się ucieszyłam. Wtedy też pomyślałam- skoro udało ci się zrzucić trochę kg, to może uda się dobić do wymarzonych 50 kg? No i zaczęłam się odchudzać. W brzucha spadło mi mało sadełka, ale nogi miałam jak patyczki. Ograniczyłam jedzenie, słodycze wyeliminowałam. Możliwe też, że spadły mi mięśnie bo za wiele nie ćwiczyłam a do tej pory miałam spore mięśnie na udach. Najbardziej cieszyłam się z tego, że odzwyczaiłam się od cukrów, które były moim uzależnieniem. Pewnie motywowała mnie też studniówka :D

Włosy wypadały mi coraz bardziej, zostawały na ubraniach, szczotce, dywanie, poduszce… Były absolutnie wszędzie. Pewnego razu aż się popłakałam. Dzień mycia włosów był tragedią i dużym stresem. W odpływie zawsze zostawał duży kłaczek. Pewnego razu policzyłam to co mi wypadło- 120. Przy samym myciu!!
 Postanowiłam pójść do lekarza. Był wtedy pewnie styczeń. Podejrzewałam tarczycę- kiedyś miałam z nią problemy. Pani doktor kazała zrobić mi morfologię, magnez, żelazo,  obecność pasożytów w kale i TSH.  Żadnych gości w swoim układzie pokarmowym nie miałam, magnez był w porządku, ale za to morfologia- tragedia. Jedynie niektóre parametry były w normie- większość to strzałeczki w górę i w dół. Oczywiście dostałam zjebkę od mamy, że to przez odchudzanie. Najbardziej zaniżona była hemoglobina i erytrocyty. A  żelazo…? Nie wiem jaka to była skala, w internecie podają inne wartości, ale ja miałam żelazo na poziomie 19, gdzie na badaniu normą było 50-120. Totalna anemia. Dostałam Actiferol( na receptę) dla kobiet w ciąży i przyjmowanie 3 razy większe, niż podaje producent i kwas foliowy. Actiferolu wypiłam 2 opakowania, potem brałam jeszcze jakiś inny preparat z żelazem, ale nie ma receptę. Żelazo udało się podciągnąć do 68. Oczywiście cały czas wcinałam natkę pietruszki i wątróbkę(bleh). Włosy mimo to nadal wypadały. Kolejny raz udałam się do lekarza i poprosiłam o przeanalizowanie mojego problemu pod katem tarczycy. Pani doktor jednak stwierdziła, że nie zleci mi dalszych badań, ponieważ TSH mam w normie i regularnie miesiączkuję. Kazała udać mi się do dermatolog i tak zrobiłam. Ta pani okazała się jeszcze bardziej profesjonalna- raczyła podnieść się tylko z krzesła i zerknąć na moje włosy. Na skórę głowy nawet nie spojrzała, nie postawiła diagnozy i zapisała mi Biotebal 10 mg i Dermenę Plus. Wizyta w aptece trochę mnie kosztowała. Biotebalu zjadłam 3 opakowania. Nic nie pomogło. Po Dermenie tak samo. Tłusty łupież gościł na mojej głowie, a włosy leciały nadal.
W międzyczasie ratowałam się sokiem z czarnej rzepy. Bardziej dbałam o swoje włosy- olejowałam je. Służył mi do tego olejek z orzechów makadamia i rycynowy. Czasami brałam też zwykły Kujawski, ale było tylko gorzej. Czasami na skórę głowy nakładałam też oliwkę salicylową, która dawała całkiem fajny efekt. Olejowanie miało wygładzić moje włosy i zminimalizować uszkodzenia mechaniczne przy czesaniu, które też przyczyniały się do większej liczy włosów emigrujących z mojej łepetyny. Po studniówce ścięłam też starannie zapuszczane włosy co było dużym bólem. Skróciłam je o jakieś 15 cm i teraz nadal podcinam.
Następnym razem udałam się do drugiej pani dermatolog w sąsiednim mieście- słyszałam o niej dobre opinie. Zapisała mi Capitis Duo, Pirolam i kurację Seboradinem. Pirolam naprawdę mi pomógł, skóra nie swędziała już jak szalona i pierwszy raz od dawna była biała, a nie czerwona. Ale nic co dobre nie trwa wiecznie. Potem przerzuciłam się na Capitis Duo, ale żadnych spektakularnych efektów po nim nie widzę. Seboradin był dobry, jednak po odstawieniu problem powrócił.

Moja walka z ŁZS trwa. Przeciwnik silny. Czy uda mi się go pokonać? Mam nadzieję, i Wam życzę tego samego.